Nie lękajcie się!
Odszedł od nas nasz Wielki Rodak - Jan Paweł II. „Zostaniesz z nami poza czas...'" Papież nie umarł, on ciągle żyje w sercach ludzi całego świata. Jego 26 lat posługi na Stolicy Piętrowej bardzo wiele zmieniło w kościele katolickim, zostały przełamane różne bariery, Papież Pielgrzym docierał do ludzi innych kultur i innej wiary.
Po zamachu, z którego uszedł cudem, bo nie można wytłumaczyć tego w ludzki sposób, stan jego zdrowia raptownie zaczął się pogarszać.
Wiele cierpiał, ale nigdy nie narzekał na swój ból, jego pontyfikat naznaczony był cierpieniem. W ostatnich latach swojego życia, schorowany papież ukazywał jak młody jest jego duch, szczególnie ukochał młodzież, która lgnęła do niego jak do dobrego ojca... Pokazał nam jak przebaczać i jak kochać drugiego człowieka.
16 maja 20005 r. młodzież gimnazjum po raz kolejny postanowiła oddać hołd Papieżowi, przygotowując montaż poetycki pt. „Nie lękajcie się wyruszyć w nieznane...'" Do Janowskiego Domu kultury przybyli zaproszeni goście: ks. infułat Edmund Markiewicz, kapłani janowskich parafii, s. Nadzieja -dyrektor Domu Pomocy Społecznej wraz z innymi zakonnicami, p. dyr. Andrzej Tomczyk, p. dyr. Grażyna Kras, a także mieszkańcy Janowa.
Montaż przygotowany został pod okiem p. mgr Marzeny Kaproń, p. mgr Ewy Wiechnik i p. mgr Barbary Czarny. Oprawą muzyczną zajęli się: p. mgr Marzena Kaproń, p. mgr Mariusz Widz i p. mgr Urszula Wiechnik.
Wiele wspomnień, wiele myśli Papieża i jego słów zostało powiedzianych podczas tego wyjątkowego spotkania. „Idźcie odważnie z wiarą ufnością, wiedząc, że jestem z wami." Papież umarł, ale w naszej pamięci, w polskich sercach, zostanie na zawsze. Obywatel Świata, Pielgrzym Pokoju, Polski Papież odszedł do Domu Ojca w przekonaniu świętości. Niech poświęcone mu chwile, będą oddaniem mu hołdu przez janowską młodzież...
Swoim życiem dałeś nam przykład, a my będziemy iść dalej. Będziemy ronić łzy z nadzieją, że ich nie zauważysz. Że usłyszysz tylko nasze oklaski, Janie Pawle II, Papieżu Pielgrzymie.
Monika Kucia
do
góry
Relikwie św. Teresy od Dzieciątka Jezus w Sanktuarium
Przez kilka popołudniowych godzin 24 maja przebywały w naszej parafii relikwie św. Teresy.
Życie Marii Franciszki Teresy Martin obejmuje zaledwie 24 lata. Urodziła się 2 stycznia 1873 r., a zmarła 30 września 1897 r. Świętość Teresy, która dojrzewała w ciągu tak krótkiego życia, została uprzednio przygotowana przez środowisko rodzinne. Była najmłodszą z dziewięciorga rodzeństwa, z których każde otrzymało imię Maria jako pierwsze. Od najmłodszych lat jej serce przepełnione było miłością Boga. W rękopisie „Dzieje duszy" Św. Terenia, pisze; „Bóg dal mi tę łaskę, ze bardzo wcześnie rozwinął mój umysł i wspomnienia z dzieciństwa tak głęboko utrwalił w mej pamięci". Sama Terenia niejednokrotnie wyrażała wdzięczność za to, co otrzymała od swoich rodziców, w sferze życia duchowego - umiłowanie Boga i zawierzenie Matce Najświętszej. Rodzice odznaczali się niezwykłym charyzmatem wiary, co wywyższył Kościół, uznając ich za Sługi Boże.
W 13 roku życia doznaje „małego cudu" w Święto Bożego Narodzenia. Uwolniła się od skrupułów i nadmiernej wrażliwości, zaakceptowała samą siebie. Jezus przemienił jej serce. Od chwili nagłej przemiany jej rozwój duchowy wzbogacił się. Odkryła powołanie zakonne i zapragnęła wstąpić do klasztoru od zaraz, mając 14 lat. Musiała jednak pokonać wiele trudności.
Podczas swojego krótkiego, dziewięcioletniego życia zakonnego osiągnęła szczyty świętości. „Chcę znaleźć sposób dostania się do nieba jakąś małą drogą, bardzo prostą i bardzo krótką, zupełnie nową." Znajduje na kartach Pisma św. radosną odpowiedź: „Tych, którzy są małymi, Bóg będzie nosił we własnych ramionach i będzie ich pieścił jak dzieci".
W jednym z listów Teresa zapisze: „Nie znajduję w świecie nic, co by mię uszczęśliwiło; serce moje zbyt wielkie, i to, co zowią szczęściem na ziemi, nie może go zapełnić, Myśl moja wzlata ku wieczności, czas się skończy! Serce moje pełne pokoju, jak cicha powierzchnia jeziora, lub jak jasne niebo; nie faluję doczesnego życia: pragnę wód żywota wiecznego..."
Ojciec Święty Jan Paweł II tak mówi o małej Świętej: „Teresa z Lisieux, można powiedzieć z całym przekonaniem, że Duch Święty pozwolił jej sercu objawić bezpośrednio ludziom naszych czasów fundamentalną tajemnicę - rzeczywistość Ewangelii. Mała droga, to droga świętego dziecięctwa. W tej drodze jest coś niepowtarzalnego, jakiś geniusz św. Teresy. Jest w niej zarazem potwierdzenia i odnowienie prawdy najbardziej fundamentalnej i uniwersalnej. Jakaż, bowiem prawda ewangeliczna jest bardziej fundamentalna i uniwersalna niż ta: „Bóg jest naszym Ojcem, a my jesteśmy Jego dziećmi". W rękopisie Teresa napisze: „Zatem uniesiona szalem radości, zawołałam: o Jezu, Miłości moja... nareszcie znalazłam klucz do mego powołania, moim powołaniem jest miłość. Miłość, która jest centrum i sercem Kościoła". Zrozumiała, że jej chwałą będzie zostać wielką Świętą, czyli ukochać Boga miłością doskonałą.
Tęsknota za bliskością Boga, prowadziła ją poprzez chwile doświadczenia miłości i pokusy zwątpienia w życie wieczne, do złożenia siebie w ofierze miłości ofiarnej. Boski Mistrz chciał dopełnić jej oczyszczenia poprzez cierpienia duchowe - wynikające z wątpliwości wiary oraz fizyczne - szybko postępująca gruźlica. Chorobę przyjęła jako tajemnicze nawiedziny Boskiego Oblubieńca. Cierpiała bardzo na skutek bólu, duszności, kaszlu i częstych krwotoków. W tej sytuacji wyznaje: „To dlatego, że czuję straszliwy ból, usiłowałam zawsze kochać cierpienie i chętnie je przyjmować. Kiedy bardzo cierpię, kiedy spotka mnie coś ciężkiego, przykrego, to zamiast przybierać smutny wyraz twarzy, odpowiadam na to uśmiechem."
Z pogodą ducha przygotowywała się na śmierć. Mówiła: „Ja nie umieram, ja wstępuję w życie". „Jestem kwiatem wiosennym, a Pan ogrodu zrywa go dla swej przyjemności.
Od narodzin Marii Franciszki Teresy, jej egzystencja była ściśle związana z Matką Najświętszą. Podczas ciężkiej choroby w pierwszym roku życia, jej matka oddaje ją pod opiekę Najświętszej Maryi Panny. W wieku 10 lat Terenia patrząc na oblicze figury stojącej w jej pokoju, kontemplowała „uśmiech Maryi" i z tym niezapomnianym doświadczeniem łączyła swoje cudowne uzdrowienie. Ważne etapy i daty swojego życia Teresa powierza swojej Matce Niebieskiej. W Jej zawierzeniu i w prostocie Terenia odkrywa własną drogę dziecięctwa.
W przekonaniu Świętej z Lisieux prawdziwa pobożność Maryjna pobudziła ją do całkowitego oddania się w ramiona jej Syna.„Matka Boża Uśmiechu" będzie towarzyszyła jej przez całe życie, a także, będzie też stała przy jej łóżku w infirmerii, gdzie święta zakończy swoje krótkie życie wycieńczone chorobą.
Jej życie ukryte w tajemniczy sposób przyczynia się do dawania świadectwa o tym, iż chrześcijańskie Misterium ma wartość uniwersalną w czasie i przestrzeni. Sama stwierdzała i ukoronować swoje świadectwo ofiarą męczeństwa. Wspierała pracę apostolską wielu misjonarzy, także na innych kontynentach. W swojej gorliwości mówiła: „Prośmy Boga, byśmy mogli pracować dla Jego chwały, kochać Go i sprawiać, by inni go kochali".
Dlatego papież Pius XI, który kanonizował Ją w 1925 roku, na prośbę wielu biskupów misyjnych, dwa lata później ogłosił św. Teresę „Patronką Misji", chociaż nie opuściła nigdy klauzury.
Ojciec Święty Jan Paweł II doceniając duchową doktrynę Świętej, uhonorował ją, jako trzecią kobietę - po Św. Teresie z Avili i Św. Katarzynie ze Sieny - przyznając Jej w 1997r. tytuł „Doktora Kościoła".
Dla św. Faustyny Kowalskiej - sekretarki Pana Jezusa z krakowskich Łagiewnik, była wzorem i mistrzynią życia duchowego, a umiłowany nasz Ojciec Święty - Sługa Boży Jan Paweł II podczas wizyty w Lisieux, 2 czerwca 1980r. mówił:
„Mając tak godnych do naśladowania Mistrzów życia ewangelicznego, spodziewajmy się błogosławionych owoców, aby ich przykład był drogowskazem życiowym, zwłaszcza dla ludzi młodych, którzy mają być świadkami Ewangelii wśród nowych pokoleń".
Pragnienie wyrażone przez Św. Terenię, by przebywając w niebie czynić dobro na ziemi, cudownie spełnia się to dzisiaj. Modląc się za jej pośrednictwem, czciciele odczuwają deszcz róż- łask, które obiecywała za życia.
Opracowanie: Teresa Duda
do
góry
Bohaterska śmierć księdza Ignacego Skorupki
15-go sierpnia naród nasz, a przede wszystkim wojsko polskie obchodzi uroczyście rocznicę jednego z największych zwycięstw oręża polskiego, wielkiej bitwy nad Wisłą w roku 1920. Zwycięstwo to, nie tylko uratowało stolicę Kraju i rozstrzygnęło o dalszych losach wojny polsko-rosyjskiej roku 1919-1920. Uratowanie stolicy równało się w owym czasie ocaleniu bytu młodego, ledwie odrodzonego państwa, a ocalenie Polski było jednoznaczne z ocaleniem cywilizacji zachodniej. Ten punkt ostatni dopiero uwypukla całkowicie znaczenie bitwy warszawskiej i z tego też punktu widzenia bitwę warszawską należy umieścić w rzędzie takich bitew rozstrzygających, jakie stoczył kulturalny Zachód z grożącym cywilizacji europejskiej Wschodem, jak na przykład pod Legnicą w roku 1241, kiedy to w tym miejscu zatrzymał się zalew tatarski, czy w roku 1683 pod Wiedniem nawała turecka została rozbita przez króla Jana III Sobieskiego.
Zwycięstwo polskie nad Wisłą ma już nie tylko bogatą literaturę, ale i swoją legendę. W pamiętnej bitwie zginął pośród młodocianych bohaterów dziś nieco zapoznanych Ks. Skorupka. Mija właśnie 85 rocznica Jego bohaterskiej śmierci na polu walki.
JŁ
ZERWALI się równo ze świtem. Jak za wzajemną umową witała słońce z obu stron straszliwa kanonada. Rosyjskie działa waliły gdzieś spod Radzymina, polskie z poligonu w Rembertowie. W powietrzu stanął jednostajny huk i łomot. Gotując się na spieszny alarm chłopcy nie widzieli przecież pękających szrapneli, ani granatnich wybuchów. Parząc wargi gorącą kawą i pojadając spiesznie ogromne pajdy chleba, spostrzegli z radością, iż w nocy nadeszły do Ząbków nowe oddziały wojsk. Zjawił się ksiądz Skorupka i udzielił absolucji in articulo mortis. Nadjechał generał Haller i przemówił krótko do wojsk. l oto szereg za szeregiem, batalion za batalionem jęły znikać w otaczających laskach i zagajnikach.
Drużynowy Mrozowski z ósmej, dziś w randze plutonowego, choć bardzo w tej chwili zajęty, dostrzegł przecie po kilku krokach idącego obok siebie prefekta. Ksiądz podwinął nieco sutanny. W ręce miał brewiarz i hebanowy krzyżyk ze srebrną Męką Pańską. Mrozowski zdziwił się tęgo. - A ksiądz dokąd? -zapytał. - Z wami. I ja się przydam.
Mrozowski spojrzał jeszcze na krzyżyk i na kolbę swego karabinu, ale nic nie powiedział.
Nie odezwał się nikt ani słowem z całego plutonu, choć dziwili się wszyscy. Ksiądz miał na twarzy powagę i zatopiony był w modłach.
Szli tak szeroką leśną drogą może z pół godziny. Mimo bezustannego grzmotu armat nie działo się właściwie nic. Nie celowali do nich ani nie widzieli nieprzyjaciela. Szli jak na wycieczkę harcerską tylko, że z bronią w ręku. W szeregach słychać już było znowu półgłośne żarty i wesołe zaczepki.
Doszli już prawie do skraju lasu, gdy nagle ponad ich głowami rozległ się jakiś piekielny ryk czy chichot. Zadarłszy w górę głowy ujrzeli na błękitnym niebie pomarańczowy błysk i obłoczek białego dymu. Szrapnele. Białe dymy stały w powietrzu jak gołębie. Naraz rozległy się komendy: - Stój! Ładuj broń! Żarty urwały się od razu. Szczęknęły zamki karabinów i kolumna zjeżyła się bagnetami. -W tyralierę!
Jak długie sznury pocisków, rozsypały się po obu stronach drogi łańcuchy strzelców. Ksiądz Skorupka od chwili schował już brewiarz i stanął za drugim plutonem. - Naprzód! Marsz!
Rozległ się suchy trzask salw karabinowych. Kule gwizdały górą i odbijały się z pluskiem o sosny opuszczonego przed chwilą lasu. Chłopcy pobledli z wrażenia. Szli dalej. A już padł ktoś z jękiem, a z drugiego łańcucha ozwał się przeraźliwy wrzask. Łańcuchy padły na ziemię jak kosą ścięte. Chłopcy strzelali bezładnie i z pasją do niewidocznego wroga.
Ksiądz Skorupka został w tyle od długiej już chwili, od czasu, gdy padł trafiony w serce Ziętkiewicz. Ksiądz Skrupka zamknął mu niewidzące już oczy własnoręcznie, a potem przyłączywszy się do pułkowego lekarza pomagał dźwigać rannych sanitariuszom i udzielał ostatniej pociechy konającym. On to przykładał hebanowy krzyżyk do sinych warg facecjonisty Zakrzewskiego, on ocierał zimny pot z czoła koleżki Sznajdera (nie pomogła biedakowi i wełniana koszulka).
Lecz nagle oderwał rękę i podniósł z ziemi. Na jego przystojnej twarzy odbił się gniew i zdumienie. „Co to takiego? Co się dzieje?!" — nie mógł zrozumieć z początku. - „Naprzód, chłopcy, naprzód!". Poderwali się co prawda z ziemi i poszli, ale nie na-przód, tylko w tył. Uciekają. Przerazili się wrzasku i moskiewskich bagnetów. Uciekają. Ucieka cały pierwszy łańcuch, ucieka i drugi, trzeci chwieje się już w oczach...
Ksiądz Skorupka uniósł sutannę ręką i bez chwili namysłu rzucił się naprzeciw panice. - Stój! Chłopcy! Stój! - krzyknął.
Kilku minęło go z przerażonymi oczyma, bez słowa. Lecz zdążył już wstrzymać za połę małego Wrzoska. - Zatrzymuj innych, Wrzosek! Stanęło już kilku naraz. Nadbiegł plutonowy Mrozowski. Zawracał uciekinierów za kołnierz. Stanęli już wszyscy. Wracali nawet ci, co najdalej odbiegli.
- W tyralierę, chłopcy! Padnij! Pal! - komenderował prefekt. Padli i huknęli naraz ze wszystkich luf. A strzelał już i trzeci łańcuch i czwarty i piąty...
Trach! trach! trach! - szła salwa za salwą. Moskwa urwała wrzask i zawahała się widocznie.
Ksiądz Skorupka nie dał się opamiętać swoim chłopcom. Wyszedłszy przed łańcuchy, wzniósł do góry hebanowy krzyżyk, zanim przebrzmiała pierwsza salwa leżącej teraz Moskwy.
- Śpiewaj „Serdeczna Matko"! Naprzód! Marsz!
Z pieśnią na ustach ruszyła tyraliera do ostatniego ataku. Ksiądz na przedzie, bezbronny, z krzyżem w ręce, z rozognioną twarzą. Biegli za nim, nie dbając o padających kolegów. Miast niedawnej trwogi ogarnął ich szał walki. Mijali prefekta w tęgich skokach, byle prędzej do Moskali dopaść. A ci strzelali już coraz rzadziej. Pierwsze ich szeregi rzuciły nagle broń i uniosły ręce do góry. Reszta podała tył w panicznym strachu. A z lasu od strony Ząbków rozwijała już swe szeregi dywizja litewsko-białoruska...
Warszawa była ocalona! Lecz ksiądz Ignacy Skorupka nie widział już tych tryumfów. Leżał sobie na polu, cichy i spokojny, z hebanowym krzyżykiem w wyciągniętej ręce. Dosięgła go wraża kula i krwią zbroczyła kapłańską suknię. Porzucił zwycięzców na zawsze i wrócił do tych chłopców, co wcześniej odeń padli, by zapewnić im wieczystą już opiekę. Nie tak wiele był od nich starszy; miał zaledwie dwadzieścia i siedem lat.
Wg Piotra Choynowskiego
do
góry
|